Jest piękny, letni dzień. Za oknem gwar jak zawsze. Przecież w taki upał nikt nie siedzi w czterech ścianach. Kto żyw, kto mógł wyległ na pobliski skwer i plac zabaw położony nieco dalej, wśród drzew. Te rosłe klony i dęby, co ich nie wycieli podczas modernizacji, rzucają taki kojący cień na bawiące się w gwarze dzieciaki.
A ja tu! Zamknięta w pułapce przeplatanej szkłem i betonem. Te odgłosy irytująco wdzierające się do mieszkania potęgują jeszcze wszystko. Rano do pracy, jak co dzień zresztą, wyszedł mąż i zostawił mnie w tej kostce. Zostawił mnie z NIĄ!!! A ja zaciskam zęby i trzymam się resztek świadomości. Tłumaczę sobie, że to tylko dziecko i że to niby normalne: brudzi, śmierdzi i płacze. Trzymam się ostatkiem sił tego co mam, zimnej kawy w dłoni, to jedyne co mi pozostało. A tak pragnęłam tego dziecka….
Kiedy tylko zobaczyłam dwie kreski na teście poczułam się tak spełniona. Długo z mężem oczekiwaliśmy malucha i oto obwieścił nareszcie swoje nadejście. Później było coraz szybciej. Kupowanie wyprawki, szykowanie kącika dla dziecka w naszej sypialni. Wszystko biegło swoim rytmem. I poród, w sumie bez większych komplikacji zakończony na 4 parciach i krzyku malucha. Wszystko toczyło się jak zawsze, jak każdemu. Tak jak słyszałam z opowieści, czytałam tu i ówdzie. Tak normalnie, zwyczajnie, standardowo.
Ale wróciliśmy do domu i coś się posypało. Na mojej kuli obrazującej macierzyństwo pojawiły się pierwsze rysy. Takie maleńki jak naczynia włosowate… A to niepowodzenia w karmieniu, a to zmęczenie sięgające boleśnie aż do mej duszy. A to zły dzień męża w pracy czy nerwówka na drodze, którą przyniósł do domu i znów się pokłóciliśmy. Zresztą ostatnio nic innego nie robimy, jak skaczemy sobie do gardeł. Później poleciało jak z górki. Te drobne żyłki zaczęły tworzyć coraz większą sieć naczyń, łączyły się, zlewały, drążyły. Aż pochłonęły całą powierzchnię mojej szklanej kuli zawierającej ideał macierzyństwa. Zasłoniły go, już nie byłam w stanie dotrzeć do niego wzrokiem ani nawet umysłem. Tam była już tylko ciemność. Ciemność, która pochłaniała mnie całą, wciągała coraz bardziej. Tam chowały się demony, które na każdy ton płaczu małej coraz szybciej wyskakiwały by atakować. Tak jak teraz…
zdjęcie z kobieta.onet.pl
Znów płacze, rozdziera mi duszę na milion kawałków, a ja siedzę skulona w kącie i błagam aby przestała. Dla jej samej dobra, bo już dłużej tego znieść nie mogę. Ten płacz drążący każdą moją wyczerpaną komórkę. Dość, dość, dość!!!!!!!! Krzyczy we mnie to, co ze mnie zostało. Podchodzę z poduszką, byle tylko się uciszyła. Przyduszam/ Choć czuję jak jej ciałko wije się w walce o tlen, opieram się trochę mocniej. Po chwili płacz ustaje, udało się! Podnoszę poduszkę, a ONA znów! Z każdym chełstem nabieranego powietrza powraca do swojego wycia. Znów drąży mnie do cna, ten ryk, ten płacz nieustający. Już nie wiem jak sobie poradzić, co zrobić aby przestała….
Dalej płacze, i znów i znów. Wzięłam JĄ na ręce, podeszłam do okna i rozłożyłam dłonie. To było ja sen, jak inna rzeczywistość. Patrzyłam jak spada, małe zawiniątko, a w nim ONA, moja córka. Tak jej pragnęłam, a życie z nią stało się koszmarem, którego nie udźwignęłam…
A z dala dobiega mnie szmer bawiących się dzieci na pobliskim placu z drabinkami i huśtawkami. A świat jakby nie zauważył niczego, dalej tętni swoimi dźwiękami…
Niedawno obiegła telewizję i gazety wiadomość o matce, która zabiła swoje 3 miesięczne maleństwo. Posypały się oczywiście komentarze, że jak tak można, że przecież mogła oddać, że najlepiej to samosąd. Zrzucić ją z 4 piętra niech zobaczy co przeżyło jej dziecko. Każdy w emocjach rzuca oskarżenia. A ona cicha, wycofana trochę, patrząc na to wszystko zaprzecza głową twierdząc, że nie pamięta, że nie wie dlaczego, że nie chciała, ale inaczej nie umiała.
Niestety dla niej pomoc nie nadeszła na czas. Wiele kobiet przeżywa po porodzie, na początku swoich zmagań z macierzyństwem depresję lub chociaż zdecydowany spadek samopoczucia. Małe dziecko jest wymagające, absorbujące. Często wciągnięty szybko na siebie dres to jedyny strój w jaki zdążyła się przyoblec. Młoda matka jest bardzo zmęczona, często ciążą, którą może źle znosiła, porodem który trwał zdecydowanie za długo jak na jej siły. Może, choć wszyscy się starają, pomoc z zewnątrz jest zupełnie nieefektywna? Matka próbuje to wszystko udźwignąć sama, bo zewsząd słyszy, że jak można nie kochać swojego dziecka, jak można nie chcieć się poświęcić dla niego właśnie? A co gorsza domownicy składają mgliste obietnice, że jak dziecko wstanie / usiądzie / zacznie jeść / siadać na nocnik / pójdzie do żłobka jej los odmieni się na lepsze. Będzie miała czas dla siebie, którego nie miała do tej pory kompletnie. Tylko czy ona dotrwa do tego momentu? Czy umiemy i chcemy pomagać młodej matce w jej obowiązkach? Czy jesteśmy z nią w tym co przeżywa, czy zauważamy w tym całym macierzyństwie również ją samą – KOBIETĘ ze swoimi potrzebami? Macierzyństwo jest wielkim sprawdzianem nie tylko dla kobiety, która zostaje matką, ale w równie wielkim stopniu dla jej męża/partnera czy bliskiej rodziny! Czy my zdamy ten egzamin?
2 komentarze
Dziwią mnie komentarze odnośnie sytuacji tej matki. Każdy oskarża ale nikt nie zna prawdy. Ja dobrze wiem co to jest depresja poporodowa i nikomu nie życzę takiego stanu. Współczuję ogromnie tej kobiecie i ojcu tego dzieciątka.
no właśnie czasami zbyt szybko wydajemy osądy a zbyt mało zastanawiamy się gdzie leży prawda